download; ebook; do ÂściÂągnięcia; pobieranie; pdf
Pokrewne
- Start
- Antologia SF Stało się jutro 21 Różni
- Antologia Wielka ksiega science fiction. Tom 1
- Christie Agata Trzynascie Zagadek
- Antologia Trzynaście kotów
- Wspolnik
- English_Idioms_and_Expressions_Tests
- Foster, Alan Dean Icerigger 2 Mission to Moulokin
- Briggs Patricia Mercedes Thompson 01 Zew ksi晜źyca
- 0415329167.Routledge.Trust.and.Toleration.Sep.2004
- Janrae Frank Lycan Blood 05 The Exile's Return
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- klimatyzatory.htw.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
grubianinie, a przez resztę życia będziesz wycierał nos protezą.
- Kim ty jee... - zajÄ…knÄ…Å‚ siÄ™ - jeee... steÅ›?
- Imię moje jest legion - odrzekłem obojętnie. - Dla przyjaciół Malignus, princeps
potestatis aeris. Jestem jednym z tych, którzy krążą, rozglądając się, quaerens quem devoret.
Na wasze szczęście, tym, co chcemy pożerać, z reguły są myszy. Ale na twoim miejscu nie
wyciągałbym pospiesznych i zbyt daleko idących wniosków.
- To nnn... - zająknął się, tym razem tak gwałtownie, że oczy o mało nie wylazły mu z
orbit. - To nnnieee...
- Możliwe, możliwe - zapewniłem, nadal uśmiechnięty na biało i ostro. - Stój tam, gdzie
stoisz. Ogranicz aktywność do minimum, a daruję cię zdrowiem. Parole d'honneur.
Zrozumiałeś, co powiedziałem, dwunogu? Jedynym, czym wolno ci poruszyć, są powieki i
gałki oczne. Zezwalam też na ostrożne wdechy i wydechy.
- Ale...
- Na gadanie nie zezwalam. Milcz i nie ruszaj się, jakby twoje życie od tego zależało. Bo
zależy, nawiasem mówiąc.
Pojął. Stał, pocił się w ciszy, patrzył na mnie i intensywnie myślał. Miał bardzo
powikłane myśli. Nie oczekiwałem takich u wykładowcy matematyki.
W tym czasie Venera Whiteblack robiła swoje, a powietrze aż wibrowało od magii jej
pomruków. Alicja poruszyła się, jęknęła. Kotka uspokoiła ją, kładąc lekko łapkę na twarzy.
Charles Lutwidge Dodgson - przypomniałem sobie jego miano - drgnął na ten widok.
- Spokojnie - powiedziałem nadspodziewanie łagodnie. - Tutaj się leczy. To terapia. Bądz
cierpliwy.
Przyglądał mi się przez chwilę.
- Jesteś mmm... moją własną fantazją - mruknął wreszcie. - Nie ma sensu, bym z ttt...tobą
rozmawiał.
- Z ust mi to wyjÄ…Å‚eÅ›.
- To - wskazał łóżko lekkim ruchem głowy - to ma być ttt... terapia? Kocia terapia?
- Zgadłeś.
- Though this be madness - wybąkał, o dziwo bez zająknienia - yet there is method in't.
- I to także wyjąłeś mi z ust.
Czekaliśmy. Wreszcie Venera Whiteblack przestała mruczeć, położyła się na boku,
ziewnęła i kilkakrotnie przeczesała futro różowym jęzorkiem.
- Chyba już - oznajmiła niepewnie. - Wyciągnęłam wszystko. Truciznę, chorobę i
gorączkę. Miała jeszcze coś w szpiku kostnym, nie wiem, co to było. Ale dla pewności
wyciągnęłam również.
- Brawo, My Lady.
- Your Grace?
- SÅ‚ucham?
- Ja wciąż żyję.
- Chyba nie sądziłaś - uśmiechnąłem się z wyższością - że pozwolę ci umrzeć?
"
Kotka zmrużyła oczy w niemym podziękowaniu. Charles Ludwidge Dodgson, od
dłuższej chwili śledzący niespokojnym wzrokiem nasze poczynania, chrząknął nagle głośno.
Spojrzałem na niego.
- Mów - zezwoliłem wspaniałomyślnie. - Tylko nie jąkaj się, proszę.
- Nie wiem, co za rytuał się tu odprawia - zaczął cicho. - Ale są rzeczy na niebie i ziemi...
- Przejdz do tych rzeczy.
- Alicja wciąż jest nieprzytomna.
Ha. Miał rację. Wyglądało na to, że operacja się udała. Ale wyłącznie lekarzom. Medice,
cura te ipsum, pomyślałem. Zwlekałem z zabraniem głosu, czując na sobie pytający wzrok
kotki i niespokojny wzrok wykładowcy matematyki. Rozważałem różne możliwości. Jedną z
nich było wzruszenie ramionami i pójście sobie precz. Ale za mocno zaangażowałem się już
w tę historię, nie mogłem teraz się wycofać. Flaszka, o którą założyłem się z Zającem, to
jedno, ale prestiż...
Myślałem intensywnie. Przeszkodzono mi w tym.
Charles Lutwidge podskoczył nagle, a Venera Whiteblack wyprężyła się i gwałtownie
uniosła głowę. Na esach-floresach wiktoriańskiej tapety zatańczył szybki, ruchliwy cień.
- Haa-haa! - zapiszczał cień, kołując przy żyrandolu. - Czy nie miewają koty na
nietoperze ochoty?
Venera położyła uszy, zasyczała, wygięła grzbiet, prychnęła wściekle. Radetzky
przezornie zawisł na abażurze.
- Chester! - zawołał z wysokości, rozwijając jedno skrzydło. - Archie kazał powtórzyć,
byś się pospieszył! Jest zle! Les Coeurs zabrali dziewczynę! Pospiesz się, Chester!
Zakląłem bardzo brzydko, ale po egipsku, więc nikt nie zrozumiał. Rzuciłem okiem na
Alicję. Oddychała spokojniej, na jej twarzy dostrzegałem też coś na kształt rumieńca. Ale,
cholera jasna, nadal była nieprzytomna.
- Ona wciąż śni - odkrył Amerykę Charles Lutwidge Dodgson. - Co najgorsze, obawiam
się, że to nie jest jej sen.
- Ja też się tego obawiam - popatrzyłem mu w oczy. - Ale nie czas na teoretyzowanie.
Trzeba wyrwać ją z maligny, zanim nie dojdzie do rzeczy nieodwracalnych. Radetzky? Gdzie
jest w tej chwili dziewczyna?
- Na Wonderland Meadows! - zaskrzeczał nietoperz. - Na polu krokietowym! Z Mab i
Les Coeurs!
- Lecimy.
- Lećcie - Venera Whiteblack wysunęła pazury. - A ja będę tutaj czuwać.
- Zaraz - Charles Lutwidge potarł czoło. - Nie wszystko rozumiem... Nie wiem, dokąd i
po co chcecie lecieć, ale... Chyba nie obejdzie się beze mnie... To ja muszę wymyślić
zakończenie tej historii. %7łeby to zrobić... By Jove! Muszę pójść z wami.
- Chyba żartujesz - parsknąłem. - Nie wiesz, o czym mówisz.
- Wiem. To moja własna fantazja.
- Już nie.
W drodze powrotnej horror vacui był jeszcze gorszy. Bo spieszyłem się. Zdarza się, że w
podczas takich podróży pośpiech okazuje się zgubny. Mała pomyłka w obliczeniach i nagle
trafia się do Florencji w roku 1348, w czas epidemii Czarnej śmierci. Albo do Paryża, w noc z
dwudziestego trzeciego na dwudziesty czwarty sierpnia 1572.
Ale miałem szczęście. Trafiłem tam, dokąd należało.
"
Kapelusznik nie mylił się ani nie przesadzał, zwąc całą tą paskudną bandę efekciarzami.
Oni wszystko robili z efektem i dla efektu. Zawsze. Tym razem też tak było.
Usytuowany pomiędzy akacjami trawnik nieudolnie udawał pole do krokieta, dla efektu
ustawiono nawet na nim półokrągłe bramki, w krokietowym żargonie zwane arches. Les
Coeurs - w liczbie około dziesięciu - trzymali w rękach rekwizyty: młotki, czyli mallets, a po
murawie walało się coś, co miało imitować piłki, ale wyglądało zupełnie jak zwinięte w
kłębek jeże. Rej zaś wśród szajki wiodła oczywiście płomiennowłosa Mab, ustrojona w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]