download; ebook; do ÂściÂągnięcia; pobieranie; pdf
Pokrewne
- Start
- William Shatner Tek War 4 Tek Vengeance
- Jack Williamson Brother to Demons, Brother to Gods
- William Shatner Tek War 05 Tek Secret
- William R. Forstchen Academy 02 Article 23 (BD) (v1.0) (lit)
- Cathy Williams Hired for the Boss's Bedroom (pdf)
- Forstchen, William R Wing Commander 4 Heart of the Tiger
- William Shatner Tek War 06 TekPower
- Bates H. William Naturalne samoleczenie wzroku bez okularĂłw
- William Hope Hodgson The Night Land
- 056. Williams Cathy Pokochac cien
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- vonharden.keep.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
byka. Nogi uniosły ją poza granice wytyczonej drogi, ramię nieomal ocierało się o ścianę.
Czuło się, że jej stopy nie mają siły posuwać się naprzód. Oczy wyglądały jak dwie czarne
plamy w kredowobiałej twarzy, dolna warga opadła ukazując półrozchylone usta; można by
wziąć tę kobietę za osobę niespełna rozumu, gdyby tak miłe stworzenie można o obłęd
posądzić i gdyby nie jawny strach malujący się na jej obliczu. Ten wyraz strachu przyciągnął
uwagę Jocelina, który spojrzał w kierunku, gdzie patrzyła Goody. Czas był teraz odruchami lub
też nie był wcale czasem. Nic dziwnego, że stwierdził, iż wie, na co ona patrzy, zanim jeszcze
zobaczył majstra, kierownika budowy. Roger Mason stał z nogą opartą o dolny szczebel
najniższej drabiny rusztowania otaczającego filar po stronie południowo-wschodniej. Zszedł z
drabiny wpatrując się w Goody. Skręcił. Szedł teraz po posadzce, a ona pełzła coraz to wolniej
pod ścianą. Kuliła się, kurczyła, odwracała wzrok. Była tam jak przygwożdżona do muru;
Roger spoglądał w dół i mówił coś z przejęciem, a ona wciąż patrzyła przed siebie, z otwartymi
ustami, potrząsając głową. Dziwna pewność ogarnęła Jocelina. Widział, wiedział, jak sprawa
wygląda. Widział, że to jeden z pojedynków. Widział ból i smutek. Widział - jak w
modlitewnym jasnowidzeniu - że otacza ich jakaś niezwykła atmosfera. Widział, że znajdują
się jakby w namiocie, który odgradza ich od reszty ludzi, i widział, że oboje lękają się tego
namiotu, lecz są bezsilni. Rozmawiali teraz poważnie, spokojnie. I choć Goody nadal
potrząsała z uporem głową, nie odchodziła, nie mogła odejść, bo niewidzialny namiot zamykał
ich w swym wnętrzu. W rękach trzymała koszyk, ubrana była tak, jakby wybierała się na targ,
nie miała powodu rozmawiać z jakimkolwiek mężczyzną, a tym bardziej z majstrem.
Wystarczyło potrząsnąć głową i odejść. Mogła łatwo zignorować tego tęgiego człowieka w
skórzanych spodniach i brązowej kurtce z granatowym kapturem, nie musiała się zatrzymywać
na jego widok. Można było minąć go z odwróconą głową: jego ręka nie dotykała jej ręki. Ale
ona stała patrząc na niego z ukosa, choć jej ciemne, nieruchome oczy i wargi mówiły: "Nie".
Nagle rzuciła się naprzód, jakby chciała zerwać jakieś więzy. Ale i to na nic się nie zdało, bo
niewidoczny namiot, tworzący z nich parę, rozciągał się nadal nad nią. Znajdowała się w jego
wnętrzu, pozostanie w nim zawsze, tak jak teraz, choć szła szybko nawą boczną, a policzki jej
nie były już kredowobiałe, lecz czerwone. Roger Mason stał patrząc za nią, jakby nikt i nie na
całym świecie nie miało dla niego znaczenia, jakby nic nie mógł na to poradzić i czuł się tym
udręczony. Odwrócił się tyłem do Jocelina, a gdy drzwi w północno-zachodnim rogu katedry
zatrzasnęły się za Goody, podszedł do drabiny jak lunatyk.
Z jakiejś czeluści wnętrza Jocelina buchnął gniew. Migała mu w pamięci twarz, która się
pochylała przed nim co dzień po błogosławieństwo, słyszał jej spokojny śpiew w królestwie
Pangalla. Uniósł brodę i z jakichś mrocznych głębi wypełnionych oburzeniem i bólem padło
słowo: "Nie". Wydało mu się nagle, że odnawiające się życie świata to rzecz plugawa,
wzbierająca fala brudu, i aż mu tchu zabrakło. Dojrzał otwór w ścianie nawy północnej i
pospieszył tam, by się przezeń wydostać na światło dzienne. Słyszał z daleka kpiące uwagi
robotników i w swojej wzmożonej wrażliwości odgadł, na jakie się wydał pośmiewisko
wyłaniając się nagle z katedry z przedmiotem swego szaleństwa w dłoniach. Zawrócił i wpadł z
powrotem do kościoła. Z nawy północnej wynurzył się właśnie mały orszak. Szła w nim
Rachela Mason z małym tobołkiem na rękach. Złożył machinalnie życzenia i udzielił
błogosławieństwa, a tymczasem żona strażnika porwała od niej dziecko i poniosła je do kaplicy
do chrztu. Pozostał więc z Rachela, która musiała się zatrzymać. I choć przed oczami miał
ciągle jeszcze Rogera i Goody, zaczął słuchać wyjaśnień Racheli. Nie mógł pojąć, jak kobieta,
nawet zadraśnięta (oczy wychodziły jej z orbit, czarne warkocze opadły na policzki), może
mówić w ten sposób. Zdruzgotała go nie tyle jej gwałtowność, ile treść jej słów. Bo Rachela, z
twarzą dygocącą jak szyba podczas burzy, wyjaśniała mu, dlaczego nie ma dziecka, chociaż się
modli, by je mieć. Kiedy byli razem z Rogerem, ona w najbardziej niewłaściwym momencie
zaczynała się śmiać, nie mogła się powstrzymać od śmiechu - nie jest bezpłodna, jak można by
myśleć i jak ludzie mówią, nie, na Boga! Ale nie może powstrzymać się od śmiechu, a z kolei i
on zmuszony jest się roześmiać... Dziekan stał zakłopotany, pełen niedowierzania, póki kobieta
nie odeszła w krużganek, by zdążyć na chrzest. Stał u stóp rusztowania i czuł, że płonie w nim
jakaś cząstka natury kobiecej. Kobiety były na ogół oględne w słowach, nawet jeżeli mówiły za
dużo - dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć razy. Ale za
dziesięciotysięcznym razem opowiadały rzeczy rażąco niewłaściwe, odsłaniały to, co winno
być trzymane w tajemnicy, jakby pełne wściekłości łono obdarzone zostało językiem. I ze
wszystkich kobiet na świecie właśnie ona...niemożliwe, niewiarygodne, ale właśnie Rachela to
zrobiła. Nie, musiała zrobić pod wpływem swej gwałtownej natury, w niewłaściwym miejscu,
w niewłaściwym czasie, zwracając się do niewłaściwej osoby. Obnażyła życie, w którym
królowała farsa i okropność: pstry klown w czerwono-żółtym stroju wymachujący w izbie
tortur świńskim pęcherzem na kiju. Powiedział zjadliwie do trzymanego w rękach modelu:
- Niezgłębione kobiece zuchwalstwo!
Klown uderzył go świńskim -pęcherzem w pachwinę, a on zatrząsł się ze śmiechu,
który przeszedł w dygot.
Krzyknął głośno:
- Brud! Plugastwo!
Otworzył oczy i usłyszał własne słowa rozbrzmiewające na skrzyżowaniu naw. Stal tam
przy prowizorycznych drzwiach wiodących na krużganek Pangall; wyglądał na
przestraszonego. W na pół świadomym wysiłku, by słowa jego miały jakiś sens i by ukryć ich
prawdziwe zródło, Jocelin zakrzyknął znowu:
- Ohydnie tu brudno! Brud wszędzie!
Ale przez kościół szli teraz ludzie: starzy kamieniarze Mel i Jehan, wybrany na
pomocnika przez Rogera. Jehan śmiał się, gdy mijali Jocelina, nie zwracając wcale na niego
uwagi.
- Nazywa ją żoną? To jego kochanica!
Jocelin, któremu jeszcze krew pulsowała w skroniach, spróbował się odezwać w sposób
naturalny do Pangalla i stwierdził, że brak mu tchu, jakby przebiegł wzdłuż całą katedrę.
- A jak tam teraz u ciebie, synu?
Lecz Pangall pod wpływem jakiejś osobistej troski czy kłopotu patrzył przed siebie
wojowniczo.
- A jak ma być?
Jocelin ciągnął dalej prawie normalnym głosem:
- Mówiłem z majstrem. Czy zawarliście zgodę?
- Ja? Nigdy. Wyrzekliście prawdziwe słowa, wielebny ojcze. Oni plugawią wszystko.
- Czy zostawiajÄ… ciÄ™ w spokoju?
- Nigdy nie dadzą mi spokoju - odrzekł Pangall. -
Wybrali mnie sobie na durnia.
"%7łeby zażegnać nieszczęście." Usta dziekana powtórzyły usłyszane słowa, a nogi miał}'
już podjąć zwykły szlak.
- Pracujemy takimi siłami, jakie mamy. Musimy ich wszyscy znosić.
Pangall, który się już oddalał, odwrócił się.
- To dlaczego nie użyjecie do pracy nas, ojcze? Mnie i moich ludzi...
- Nie potrafilibyście tego zrobić.
Pangall otworzył usta, by coś odpowiedzieć, i zamknął je. Stał w miejscu, spoglądając z
wściekłością na Jocelina. Kącik ust miał wykrzywiony, co u kogoś mniej oddanego i wiernego
byłoby grymasem szyderstwa. W powietrzu między nimi zawisły nie wypowiedziane słowa:
"Ani oni nie mogą tego zrobić, ani nikt. Z powodu Wota i wód podziemnych, i tratwy, i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]